Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
czwartek, 28 marca 2024 21:04
Reklama
Reklama

Od czucia

Miejski Dom Kultury – Dom Środowisk Twórczych w Łomży zaprasza na otwarcie wystawy fotografii „Od czucia” Joanny Klamy, które odbędzie się 12 lutego (piątek) o godz.18:00 w Galerii Pod Arkadami na Starym Rynku w Łomży. Dla zachowania środków bezpieczeństwa, wernisaż odbędzie się on line i przed budynkiem galerii. Widzowie będą wchodzić do wnętrza galerii w czteroosobowych grupach.
Od czucia

Autorka (na co dzień instruktor teatralny w MDK-DŚT) wystawę zatytułowała OD CZUCIA, bo wszystko w jej fotografii pochodzi od "czucia", które wywołuje w niej zaobserwowany obraz. Fotografowanie pozwala jej nazywać emocje, porządkować myśli, odkrywać własne ja. Powstanie każdego zdjęcia jest poprzedzone momentem jakiejś energii emocjonalnej, skojarzenia i pracy wyobraźni.
 

Autorka o sobie:

Kiedy byłam mała chciałam zostać pisarką... a potem pracować w teatrze lalek... a potem zostać fotografem... Nie zostałam profesjonalnym fotografem, ale za to bawię się fotografią amatorsko. Jest moim wytchnieniem, refleksją. Poniżej zmieszczam kilka słów z mojej prywatnej historii fotografii. Zaciekawionych zapraszam do lektury.

Swój pierwszy aparat, a był to Zenit, kupiłam w liceum za pieniądze, które dostałam od dziadka Antoniego. Dziadek przychylnie patrzył na moje nowe hobby, bo sam jako młody chłopak robił zdjęcia aparatem FED, który przywiózł z Belgii, gdzie pracował jako górnik. Niestety dziadek miewał problem z kadrowaniem, bo zwykle „obcinał” wyższym od siebie osobom... głowy. Wystarczy spojrzeć na zdjęcia ślubne moich rodziców. Tata do tej pory ma do niego o to pretensje.

W I Liceum Ogólnokształcoącym wraz z koleżanką zajęłyśmy drugie miejsce w konkursie fotograficznym. Dzięki temu udało nam się wygrać kilka klisz fotograficznych, które były dla mnie niezwykle cennym skarbem. Pamiętam, że zawsze przeliczałam wszystko na klisze np. mama kupowała jakieś, moim zdaniem, zbędne rzeczy, a ja kręciłam zbulwersowana głową: „Wiesz ile klisz mogłabyś za to kupić?”

Na studiach w Olsztynie miałam krótki epizod ze studenckim kołem fotograficznym. Krótki, bo po tym jak prowadzacy zaproponował, że zrobi mi akty, dałam nogę. Moja pierwsza wizyta w ciemni przebiegła dośc traumatycznie. Przy zakładaniu swojej pierwszej kliszy do koreksu dostałam ataku klaustrofobii, bo w egipskich ciemnościach... zgubiłam drogę do drzwi i przez kilkanaście minut z rozpaczą ciskałam się po ścianach. Oczywiście pomocy nie zawołałam, bo nie chciałam mieć tzw. obciachu...

Następnie trafiłam do magicznego miejsca, jakim była pracowania Grzegorza Dąbrowskiego mieszcząca się w okolicach Politechniki Białostockiej. Butelki po mleku, odmierzanie wywoływacza, liczenie czasu, zapisywanie w tabeli i w końcu powiększalnik. To była czysta magia, niesamowite skupienie, obrazy, które ukazywały się w wywoływaczu, zapach chemikaliów. Czułam się jak alchemik, tylko moim złotem była fotografia. Mieliśmy wtedy nawet wystawę grupową. Pamiętam jaka byłam dumna, gdy zobaczyłam swoje dwa zdjęcia wiszące w jednym z białostockich domów kultury.

Żeby zarobić na nowy aparat analogowy, byłam gotowa do wielu poświeceń. Wyjechałam z przyjaciółkami do Wielkiej Brytanii, gdzie w pocie czoła, pracowałyśmy na farmie. Zbierałyśmy truskawki, dźwigałyśmy skrzynie z zamrożonymi owocami, a ja raz po raz zaliczałam kolejne upadki z drabiny podczas ataku śmiechu, gdyż w ten sposób działały na mnie czereśnie i wysokość. Za część zarobionych pieniędzy kupiłam Nikona, a resztę przywiozłam do Polski transportując je w szczelnie zaszytym staniku.

Po tym, jak z ulgą ukończyłam filologię polską (z ulgą, bo okazło się że na filologii polskiej, wcale nie uczą kreatywnego pisania, tylko każą wkuwać gramatykę historyczną) moi rodzice w nagrodę, że wytrzymałam te 5 lat, zasponsorowali mi roczny kurs dzienny w Akademii Fotografii w Warszawie, która wtedy mieściła się przy często cytowanej ulicy Marszałkowskiej. Moim ulubionym miejscem w Akademii była oczywiście ciemnia. Niestety kolejki do niej były ogromne, dlatego któregoś razu zostałam w budynku sama do czwartej rano. Świat spał, a ja wywoływałam.

W tych czasach korzystałam również z pożyczonego od mojego ówczesnego chłopaka, powiększalnika szpiegowskiego. Nazywaliśmy go tak, bo mieścił się w walizce. Zamykałam się w małej łazience na 8. pietrze wynajmowanego mieszkania na Ochocie, improwizując domową ciemnię. Bartek i Tomek, z którymi mieszkałam, stawali wtedy pod drzwiami łazienki, pukali i zgrywali się, że włączą mi światło. Nigdy tego nie zrobili, na ich szczęście...

I tak aparat przez lata dyndał na mojej szyi lub obijał sie o udo podczas wycieczek w góry, spacerów. A potem dyndał się coraz rzadziej, bo zajęłam się teatrem. Mówiąc między nami, najbardziej lubię traktować teatr jako ruchomą fotografię, którą uzupełniam muzyką i słowami. Dzięki tym elementom, staramy się z Teatrem Aktywnym, wyrazić co nam w naszej teatralnej duszy gra.

Chciałbym na koniec wspomnieć Wojtka Surawskiego, członka KlubuFotografii Nurt, którego nie ma już między nami. Był dobrym duchem motywującym mnie do działania. Dzwonił, gdy Klub wybierał się na plenery, zachęcał do brania udziału w wystawach, za co mu dziękuję.



Podziel się
Oceń

Komentarze