Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
News will be here

Rosja zawsze powtarzała, że dla Ukrainy jest jak brat. My nie mamy brata. My mamy jedną, jedyną siostrę... Polskę [VIDEO]

24 lutego jego poukładany świat, jak wielu innych obywateli Ukrainy runął. Zastąpił go chaos, strach i niepewność. Aleksander Polianskiy ewakuował się z miejscowości Korostyszew, w obwodzie Żytomierskim z żoną i pięciorgiem dzieci. Przybywając na polską granicę przywiózł ze sobą własną historię… O “dawnym” życiu w Ukrainie, drodze po spokój, bezpieczeństwo i przyszłość swoich dzieci, a także siostrze-Polsce rozmawia z Marleną Siok.
Rosja zawsze powtarzała, że dla Ukrainy jest jak brat. My nie mamy brata. My mamy jedną, jedyną siostrę... Polskę [VIDEO]

M.S: - Dlaczego zatem nie zostaliście w Piotrkowie Trybunalskim? 

A.P: - Tam po prostu nie było możliwości załatwienia normalnego mieszkania. Moja żona zadzwoniła do kobiety, która kiedyś mieszkała w Korostyszewie, opowiedziała jej w jakiej jesteśmy sytuacji. Ta kobieta zaprosiła nas do siebie do domu. Kiedy przyjechaliśmy zabrała nas do Nowej Soli. W tym mieszkanku, do którego nas zabrała było 14 osób. Nie chcieliśmy sprawiać dodatkowego obciążenia. Postanowiliśmy, że poszukamy czegoś. Żona uruchomiła kolejne kontakty. Kiedy tak telefonowała i rozmawiała okazało się, że w Piasutnie Żelaznym (wieś w powiecie łomżyńskim, w gminie Zbójna – dop. red.) jakiś pan oferuje za darmo domek, w środku lasu, na uboczu. Chwilę się zastanawialiśmy, ale żona podjęła decyzję, że trzeba spróbować. Wyjechaliśmy z Nowej Soli. Do Piasutna Żelaznego mieliśmy ponad 600 kilometrów. Po niemal całym dniu podróży byliśmy bardzo zmęczeni. Kiedy dotarliśmy na miejsce zobaczyliśmy całkiem spory dom, trzeba było w nim napalić bo było trochę zimno. Przyniosłem drewno i zacząłem rozpalać w piecu. Wtedy po raz pierwszy emocje wzięły górę. Moja żona rozpłakała się. Była tak wykończona, tymi emocjami i całą tą sytuację, a do tego zmęczona podróżą. Ale w domu zrobiło się ciepło, byliśmy bezpieczni, minęła noc i znów wróciła siła. Dzieci poszły do szkoły, są spokojne i zadowolone, że są między innymi dziećmi. Teraz nawet odwiedzają je koledzy i koleżanki ze szkoły, jeżdżą na rowerkach, bawią się. Teraz myślimy co dalej. Powoli staramy się budować w miarę normalne życie. Jesteśmy tu, w Polsce, ale ja staram się organizować także pomoc  humanitarną dla Korostyszewa, dla osób cywilnych i żołnierzy walczący na froncie. Obecnie bardzo potrzebny jest samochód dostawczy dla wojska (Volkswagen Transporter T3 lub T4) i SUV (chodzi o to, by miał napęd na 4 koła), a także naczynia jednorazowe, pudełka śniadaniowe, i konserwy z długim terminem ważności. W związku z tym, gdyby ktoś zechciał wesprzeć zbiórkę pieniędzy na taki samochód, albo miał i chciałby przekazać taki samochód, może skontaktować się ze mną pod numerem polskim: 792 573 450 lub ukraińskim: +38 0979175299 albo poprosić o pomoc w skontaktowaniu się czy przekazaniu rzeczy Waszą redakcje.

M.S: - Tak, gdyby ktoś zechciał wesprzeć Pana działania, chętnie pomożemy w przekazaniu rzeczy czy będziemy pośredniczyli w kontakcie. Panie Aleksandrze, a jak wyglądała sytuacja w Korostyszewie, gdy opuszczaliście swój dom? 

A.P: - W Korostyszewie jest bardzo dużo posterunków i obiektów wojskowych. Na szczęście w mieście nie było wojsk rosyjskich, a sam Korostyszew nie był bombardowany. 

M.S: - A teraz? Ma Pan informacje co dzieje się w Korostyszewie, mieście oddalonym o niespełna 30 kilometrów od Żytomierza? 

A.P: - Tak, w Korostyszewie zostali moi rodzice dlatego, że moja mama opiekuje się swoimi rodzicami. Mój dziadek ma 90 lat, a babcia 87 lat. Babcia w czasie II wojny światowej, kiedy Niemcy, nie bombardowali, a rzucali granaty, babcia ukrywając się siedziała w błocie. To był listopad. W tym błocie spędziła tydzień. To niestety spowodowało ogromne problemy zdrowotne. I niestety od 7 lat babcia w ogóle nie chodzi. Rozmawiamy ze sobą dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Na szczęście w samym Korostyszewie jest w miarę spokojnie. O ile można tak powiedzieć… 

M.S: - A to poczucie tymczasowości, przekonanie, że wojna zaraz się skończy i powrót do domu będzie możliwy jak silne ono jest? 

A.P: - Ono jest bardzo silne. W Ukrainie określa się je jako: туга за домом (tuha za domom). To taka tęsknota, która zajmuje wszystkie myśli, jest bolesna i wyczerpująca. Ta wojna uświadomiła nam naprawdę wiele. Jeszcze przed jej wybuchem zastanawialiśmy się czy może nie warto byłoby wyjechać do Polski. Bywałem tu na różnych targach, więc byłbym w stanie przenieść do Polski biznes i zorganizować życie rodzinie. Wielokrotnie rozmawialiśmy o tym z żoną. Jednak, kiedy zaczęła się wojna, zrozumieliśmy, że naszą ojczyzną jest Ukraina, że to nasza ziemia, której musimy bronić. I mam nadzieję, że będziemy mogli do siebie wrócić. 

M.S: - A nie zastanawiacie się czy nie lepiej może zacząć już budować nowe życie w Polsce, bo nawet jeśli wojna się skończy nie będzie po prostu do czego wracać?

A.P: - To też jest możliwe. Wszystko zależy od tego ile czasu będzie trwała wojna. Nasze najmłodsze córki mają 6 i 10 lat, syn 14 i najstarsze córki 17 i 20. Syn chodzi tu do szkoły podstawowej, później myśli o technikum. Dlatego nawet jeśli zdecydujemy o powrocie on chciałby zostać w Polsce żeby się kształcić. O wszystkim zdecydujemy kiedy Ukraina zwycięży. 

M.S: - Panie Aleksandrze, a takiej otwartości serc w Polsce spodziewaliście się?

A.P: - Polacy są niesamowici w tej pomocy. Ta otwartość serc jest niezwykle ważna zarówno dla uchodźców, którzy dostają nowy dom, wsparcie, ale też dla tych chłopaków, którzy zostali na froncie i walczą, bo dzięki temu oni mają świadomość, że ktoś opiekuje się ich rodzinami, że ich bliscy są bezpieczni, więc oni mogą bronić naszej ojczyzny. Jestem za to bardzo wdzięczny. Sam doświadczyłem tej niesamowitej otwartości serca. Kiedy potrzebowałem na przykład pojechać o 4 nad ranem na autobus do Warszawy, żeby dalej pojechać na granicę i odprawić konwój humanitarny, pani Monika Olichwier, która cały czas nam pomaga, w nocy jeszcze załatwiała formalności, a nad ranem stała już pod bramą i czekała żeby mnie zawieźć. Podobnie jeśli chodzi o wolontariuszy na granicy, którzy poświęcają swój prywatny czas, żeby pomóc. Opiekują się osobami, które przekraczają granicę. Gotują, karmią, pomagają załatwiać formalności, wspierają dobrym słowem. Dyżurują tam dniem i nocą. Byłem świadkiem takiej sytuacji, kiedy rodzina z małym dzieckiem przekroczyła Polską granicę i chciała coś zjeść. Dziecko jednak cały czas płakało. Natychmiast podszedł do nich wolontariusz. Taki wysoki, dobrze zbudowany chłopak, który wziął na ręce to dziecko i kołysał je, śpiewał, uspokajał, żeby rodzice mogli spokojnie zjeść. To dziecko zasnęło u niego na rękach. Dla mnie był to widok bardzo wzruszający. Trudno w takich chwilach nie zapłakać. Rosja zawsze powtarzała, że jest dla Ukrainy bratem. My nie mamy brata. My mamy jedną, jedyną siostrę. Polskę. 



Podziel się
Oceń

Komentarze