Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
poniedziałek, 6 maja 2024 06:59
Reklama
News will be here

Zabiegać to dziadostwo. Justyna Korytkowska, była mistrzyni Polski i aktualna rekordzistka kraju walczy z nowotworem

Portal Onet opublikował poruszająca rozmowę Tomasza Kalemby z Justyną Korytkowską, mamą, żoną, wybitna lekkoatletką z Łomży, o walce na bieżni i z śmiertelnie groźną chorobą. Prezentujemy ten materiał.
  • Źródło: onet.pl
Zabiegać to dziadostwo. Justyna Korytkowska, była mistrzyni Polski i aktualna rekordzistka kraju walczy z nowotworem

 

- Nie jest łatwo, ale staram się, bo tylko pozytywne myślenie ma w tej chwili sens. Na początku było jednak fatalnie. Akurat byłam na zgrupowaniu przed sezonem, kiedy usłyszałam, że mam nowotwór, a przecież poszłam do lekarza tylko z silnym bólem brzucha. To był potworny cios, bo przecież wracałam do sportu po ciąży i miałam nadzieję na osiąganie naprawdę dobrych wyników. Na początku chciałam to zachować dla siebie i sama sobie z tym poradzić. Nie udało się jednak uniknąć pytań trenerów. Ciągle ktoś dopytywał mnie albo męża, czy startuję w zawodach. Potem zaczęły się pojawiać pytania, dlaczego nie biegam? Było tego za dużo i stwierdziłam, że może warto umieścić na Facebooku post o stanie mojego zdrowia. To miała być odpowiedź na wszystkie pytania.

 

Umieszczenie tego wpisu pomogło pani?

 

- Bardzo mi po nim ulżyło. W ogóle byłam zaskoczona reakcją ludzi. Nie spodziewałam się, że tak wiele osób odezwie się i zaproponuje pomoc czy nawet wsparcie finansowe. Nawet jedna z osób w klubie LŁKS Prefbet Śniadowo Łomża chciała zrezygnować z puli pieniędzy, jaka się jej należała, i przeznaczyć je na moje leczenie.

 

Takie zachowania budują, zwłaszcza w sytuacji, w jakiej się pani znalazła.

 

- Dla mnie to był miód na serce. Kiedy trenuję, to nie mam takiej świadomości, że tak wiele osób mi kibicuje. Tak naprawdę te osoby rzadko się odzywają. Dopiero teraz, przy okazji choroby, zobaczyłam, jak wielu mam kibiców. Byłam pod wrażeniem ich serdeczności. Sponsor tytularny klubu, kiedy tylko dowiedział się o mojej chorobie, natychmiast zaoferował pomoc finansową, gdyby taka była potrzebna. To było niesamowite.

 

Pani kariera nie jest usłana różami. Ciągle borykała się pani z kontuzjami.

 

- Rzeczywiście miałam ich mnóstwo. Prawie 20 kontuzji i sześć operacji. Każda z nich osłabiała organizm, ale nigdy się nie poddawałam. Pewnie kiedyś zilustruję je wszystkie, bo chyba nie było miejsca na moim ciele, które by nie ucierpiało (śmiech).

 

Z tego powodu dwukrotnie straciła pani szanse wyjazdu na igrzyska olimpijskie?

 

- W 2011 roku szykowałam się do igrzysk olimpijskich w Londynie. Goniłam minimum na 3000 metrów z przeszkodami, a byłam już tak blisko, bo uzyskałam wynik gorszy od niego o zaledwie 2,24 sek. W kolejnym roku postanowiłam spróbować jeszcze raz. Startowałam w Pradze na Memoriale Odlożila. Akurat pokonywałam rów z wodą i niefortunnie skoczyłam na Czeszkę, która źle w nim wylądowała. Chciałam ją ominąć, by nie skoczyć jej na plecy. Uciekłam w bok. Wylądowałam na krawędzi rowu. Miałam wtedy złamanie nogi z przemieszczeniem, o czym... nie wiedziałam. Diagnoza trwała bardzo długo, a ja trenowałam z bolącą kostką, sądząc, że to efekt po jej skręceniu. W to wszystko wdała się martwica. Po operacji konieczna była oczywiście rehabilitacja, więc miałam kilka miesięcy przerwy. Niemal identyczną sytuację miałam przed igrzyskami w Rio de Janeiro. Znowu na rowie z wodą zerwałam więzadło krzyżowe przednie. To było na mistrzostwach Polski w Bydgoszczy w 2016 roku. Potrzebna była wówczas rekonstrukcja. Moje marzenia po raz drugi legły wtedy w gruzach.

 

Chwilę później urodziła pani córeczkę.

 

- Tak. Lekarz powiedział, że możemy zacząć starać się o dziecko po około czterech miesiącach od zabiegu. Uznałam, że to jest bardzo dobry moment na ciążę. To był sam początek czteroletniego cyklu olimpijskiego. Po urodzeniu dziecka był zatem czas na to, by znowu wrócić do treningu i zacząć się przygotowywać do kolejnych igrzysk, bo bardzo chciałam o nie powalczyć. I to mi się udało, choć znowu miałam perypetie.

 

Od razu po urodzeniu córki zakiełkowała w głowie myśl o powrocie do sportu i walce o igrzyska?

 

- Tak. Chciałam jak najszybciej wrócić do uprawiania sportu, ale napotkałam wielkie przeszkody. O tym nie mówi się zbyt wiele, bo to są tematy tabu. Cierpiałam na pociążowe nietrzymanie moczu. Chodziłam do fizjoterapeutki, specjalistki od urologii. Powiedziała mi, że z moimi mięśniami jest wszystko w porządku, a nietrzymanie moczu jest skutkiem ciąży. Zapewniła też, że jak przestanę karmić, to kłopot minie. I rzeczywiście tak było. Tylko że karmiłam bardzo długo, bo przez 15 miesięcy. Długo musiałam się z tym męczyć. Zwłaszcza w treningu biegowym było to dość uciążliwe. Dałam sobie jednak z tym radę. Problemem była też kolejna kontuzja. Miałam wystartować w mistrzostwach Polski na 10 000 metrów w Łomży, ale na sześć tygodni przed zawodami pękła mi kość udowa. Rezonans wykonałam u Jasia Sokala w Łodzi, a mój ortopeda doktor Marcin Domżalski postawił diagnozę. Musiałam wstrzymać się z treningiem na kilka tygodni, bo w przeciwnym razie czekały mnie śruby i operacja. Nie mogłam nawet wykonywać ćwiczeń zastępczych. W tym okresie pomagał mi bardzo fizjoterapeuta Krzysiek Piszczatowski. Na nogi postawił mnie też doktor Ryszard Biernat z Olsztyna. Dał mi w 2017 roku ćwiczenia, które stosuję aż do teraz. Dzięki temu nie mam problemu z kontuzjami, które kurczowo się mnie trzymały. Szkoda, że wcześniej nie trafiłam w ręce tego specjalisty, bo może moja kariera inaczej by się potoczyła. Moja forma rosła w tym roku. Miałam fajną zimę, potem nieźle spisywałam się w biegach przełajowych, do których wróciłam po wielu latach. Pod koniec kwietnia w mistrzostwach Polski w Białogardzie na 10 000 metrów wyraźnie pobiłam rekord życiowy (34.41,07 - przyp. TK). Wszystko szło znakomicie. Miałam nadzieję na to, że w tym sezonie uzyskam wynik w granicach 15.30-15.40 na 5000 metrów, a może nawet minimum na mistrzostwa świata w Dausze (15.22,00 - przyp. TK.). Na razie odstawiłam przeszkody, choć to jest mój koronny dystans. Z każdym treningiem czułam, jak forma idzie w górę, ale nagle pojawił się znak z napisem "stop". Znowu wszystko trzeba będzie zaczynać od nowa.

 

Miała pani jakieś niepokojące objawy?



Podziel się
Oceń

Komentarze