Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
News will be here

Zabiegać to dziadostwo. Justyna Korytkowska, była mistrzyni Polski i aktualna rekordzistka kraju walczy z nowotworem

Portal Onet opublikował poruszająca rozmowę Tomasza Kalemby z Justyną Korytkowską, mamą, żoną, wybitna lekkoatletką z Łomży, o walce na bieżni i z śmiertelnie groźną chorobą. Prezentujemy ten materiał.
  • Źródło: onet.pl
Zabiegać to dziadostwo. Justyna Korytkowska, była mistrzyni Polski i aktualna rekordzistka kraju walczy z nowotworem

 

- Nie ukrywam, że analizuję sobie ostatnie miesiące. W styczniu, jeszcze przed startem w hali, miałam ogromne problemy żołądkowe. To mogły być pierwsze objawy, choć takiej pewności nie mam i nikt mi teraz tego nie potwierdzi. Przez tydzień zmagałam się z czymś, co przypominało grypę jelitowo-żołądkową. Wymęczyło mnie to strasznie. Mimo tego kilka dni później pobiłam rekord życiowy w hali na 3000 metrów (9.33,27 - przyp. TK). Pewnie, gdyby nie ta przypadłość, to wynik mógł być o około 20 sekund lepszy.

 

Kolejne problemy zaczęły się na zgrupowaniu w St. Moritz?

 

- Tak. Byłam tam w maju. Czułam się rewelacyjnie. Dzień przed atakiem bólu zrobiłam dwa ciężkie treningi. Jeden na siłowni rano, a po południu siłę biegową. Czułam się rewelacyjnie, wręcz nie mogłam się doczekać kolejnego treningu. Tak byłam nakręcona. W nocy poczułam się jednak gorzej. To było jak ból żołądka przechodzący w okolice nerki. Następnego dnia wyszłam z bólem na trening, ale przebiegłam 200 metrów i wróciłam do domu, choć zazwyczaj tego nie robiłam, tylko zaciskałam zęby. Zrobiłam sobie więc dzień przerwy, sądząc, że to może kolka nerkowa. Brałam bardzo mocne środki przeciwbólowe, ale nie przechodziło. Kolejnego dnia powiedziałam mężowi, który jest też moim trenerem, że chyba jest coś nie tak. Tak podpowiadała mi też intuicja. Pojechaliśmy do szpitala. Zgłosiłam się o godzinie dziewiątej rano, a o 19 byłam już po zabiegu.

 

Sytuacja musiała być zatem niebezpieczna.

 

- Na początku lekarze nie za bardzo wiedzieli, co mi jest. Nie miałam też innych objawów, poza bólem. Przebadali mnie jednak od A do Z. Nie było żadnego bólu w momencie, kiedy przechodziłam standardowe badania przeprowadzane przy zapaleniu wyrostka. Normalnie podnosiłam nogę i chodziłam. Nie miałam z tym problemu. Najpierw zrobili badanie USG, które nic nie wykazało. Wszystkie narządy wewnętrzne były w porządku. Badania moczu i krwi też były bardzo dobre. Nie dawało im to jednak spokoju i postanowili zrobić rezonans magnetyczny z kontrastem. Początkowo miał on być wykonany kolejnego dnia, ale po godzinie lekarze stwierdzili, że zrobią go od razu. Po kilku minutach po badaniu już były wyniki. Przyszło do mnie czterech lekarzy. Poinformowali mnie, że rezonans wykazał płyn lub krew w okolicy wyrostka robaczkowego i kolejnym krokiem diagnozy będzie laparoskopowe wejście w to miejsce. Byłam zaskoczona, bo przyszłam ze zwykłym - tak mi się wówczas wydawało - bólem brzucha, a miałam być operowana. Zabieg miał trwać około godziny. Po nim miałam napisać SMS do męża. Mijały jednak kolejne godziny, a nie dawałam znać. Mąż przyjechał zatem do szpitala. Wszedł do sali, a tam... w ogóle nie było łóżka. Proszę sobie wyobrazić, co wówczas przeszedł. W tym momencie byłam jeszcze na sali operacyjnej. Trwała ona ponad trzy godziny, a potem jeszcze było wybudzanie. Okazało się, że lekarze doskonale już wtedy wiedzieli, że wycinają zmiany nowotworowe. Miałam guza w wyrostku robaczkowym, który już się rozlał. Dlatego tak mnie to bolało. Mój wyrostek był też nietypowo ustawiony, bo do góry i dlatego nie czułam bólu przy ruszaniu nogą. Lekarze wycięli wszystko, co się dało i wyczyścili dokładnie to miejsce. Po zabiegu dali mi całą dokumentację medyczną, żebym kolejne kroki leczenia podjęła w Polsce. Nie ukrywam, że byłam pod wielkim wrażeniem opieki medycznej. Była nieporównywalna do tej w naszym kraju.

 

Duże są różnice?

 

- W Szwajcarii pomoc młodym ludziom jest priorytetem. Najprostszy przykład: u nas na wynik badania histopatologicznego czeka się trzy tygodnie. Tam wynik miałam po pięciu dniach. Dzięki temu można było szybko postawić dokładną diagnozę. Od razu zachęcali mnie do jak najszybszego znalezienia specjalistycznego ośrodka w Polsce. Śmiało można byłoby napisać książkę o życiu szpitalnym w Szwajcarii, bo tak wiele rzeczy różni się od tego, co mamy w Polsce. Przed operacją miałam zakładane specjalne skarpety na nogi, żeby nie powstały zakrzepy. Podeszła do mnie dziewczyna z komputerem, przez który mogłam sobie zamówić jedzenie na następny dzień. Mogłam wybrać coś z menu na śniadanie, obiad i kolację. Byłam w szoku. Niesamowite jest tam podejście do pacjenta, począwszy od bardzo szybkiej diagnostyki. U nas trzeba czekać kilka godzin na to, aż zajmie się nami lekarz. Nie mówiąc już o samych badaniach. W Polsce chyba tylko osoba z wypadku byłaby tak dokładnie przebadana jak ja.

 

Nowotwór, z jakim pani się zmaga, nie jest chyba zbyt częsty. Udało się znaleźć w Polsce odpowiedniego specjalistę?

 

- Rzeczywiście w Polsce, z informacji, jakie otrzymałam, w ostatnim roku były tylko dwa takie przypadki. Jest w naszym kraju trzech lekarzy, którzy zajmują się leczeniem tej choroby. Zasięgnęłam opinii w Gdańsku i Lublinie. Postawiłam ostatecznie na to ostatnie miasto, ale opinie obu lekarzy były identyczne. Doktor Wojciech Polkowski w Lublinie, do którego się zgłosiłam, obejrzał dokumentację medyczną ze Szwajcarii i przyznał, że zrobili tam wszystko, co mogli w danym momencie. Jedynie nie zastosowali dootrzewnowej chemioterapii perfuzyjnej w hipertermii (HIPEC), bo takie leczenie jest dostępne tylko w specjalistycznych klinikach. Dlatego potrzebny jest ponowny zabieg. Ten czeka mnie 30 lipca. Jeżeli nie będzie przerzutów śluzaka i nie trzeba będzie niczego wycinać, to wówczas czeka mnie laparoskopowy zabieg. To będzie filtracja, tak to nazwał, a potem podanie HIPEC-a. Może się jednak skończyć też rozcięciem całego brzucha - od mostka aż po samo spojenie łonowe. To byłaby dla mnie, patrząc z perspektywy sportowca, tragedia. Dlatego lekarz, ze względu na to, że trenuję, chce to zrobić laparoskopowo. Zresztą pytał mnie o uprawianie sportu, ale powiedziałam mu, że w tej chwili moja dalsza przygoda ze sportem nie ma znaczenia, bo ja chcę po prostu żyć. Zapewnił mnie jedynie, że nie jest to nowotwór złośliwy, ale jest on bardzo uciążliwy, bo zdarzają się nawroty choroby. Dlatego muszę być potem pod stałą kontrolą.

 

Ważne jest tutaj pozytywne myślenie.

 

- I to bardzo. Jak chyba w każdej nowotworowej chorobie. Kiedy nie boli, to nic się nie dzieje, ale przyznam, że przez 2,5 tygodnia po zabiegu bardzo cierpiałam. Może za szybko odstawiłam leki przeciwbólowe. Wtedy było ciężko myśleć pozytywnie.

 

A sport?

 

- Kiedy ból ustąpił, postanowiłam trochę pobiegać. Dało mi to ogromną satysfakcję i dużo radości. Dlatego wychodzę biegać każdego dnia. Daje mi to wielką siłę, a także nadzieję na to, że dzięki temu łatwiej będzie mi pokonać dziadostwo, jak nazywam ten typ nowotworu. Zresztą lekarze dali mi zielone światło i stwierdzili, że bieganie czy ćwiczenia na siłowni nawet dobrze wpłyną na moją psychikę. Najważniejsze w tej chorobie jest to, by robić swoje i normalnie funkcjonować. Tego się trzymam i czuję się super.

 

Napisała pani, że inspiracją była Gabriele Grunewald. To amerykańska biegaczka, która mimo że walczyła z nowotworem, potrafiła bić rekordy życiowe.

 

- Była dla mnie niesamowitą osobą i inspiracją. Nie wiem, czy to było zrządzenie losu, bo na chwilę przed początkiem moich problemów weszłam na jej profil w jednym z portali społecznościowych. Zaczęłam o niej czytać. Przeszła tak wiele w życiu, a mimo tego potrafiła szybko biegać. Chwilę później mnie spotkało coś podobnego. Może to Bóg kieruje czasami człowieka na takie tory. Gabi była niesamowita. Pomiędzy chemioterapiami albo po długich przerwach spowodowanych leczeniem nowotworu potrafiła bić rekordy życiowe. Byłam pod wrażeniem jej osiągnięć. Dlatego, kiedy wyszłam ze szpitala, chciałam do niej napisać. Zbierałam się jednak dość długo i nie zdążyłam. Zmarła w czerwcu.

 

Jeżeli wszystko będzie dobrze i uda się szybko wrócić do sportu, to powalczy pani jeszcze o igrzyska w Tokio?

 

- Tak. To jedno z moich trzech marzeń. Nigdy nie porzuciłam nadziei, nawet kiedy miałam ciężkie kontuzje, że kiedyś pojadę na igrzyska. Na pewno nie poddam się łatwo. Sportowcy już tak mają. Dla mnie nowotwór to nie jest żaden wyrok. Tym bardziej że mam bardzo dobre rokowania, bo choroba została wykryta we wczesnym stadium. Zdaję sobie też sprawę z tego, że to jest bardzo groźne schorzenie. Widzę w tym wszystkim też palec Boży.

 

To znaczy?

 

- Osiem lat temu, kiedy byliśmy na zgrupowaniu w Szwajcarii, poznaliśmy Polkę, Monikę, która pracuje w jednym z tamtejszych sklepów. Wtedy pomogła nam, kiedy zepsuł nam się samochód. Teraz poznała męża w sklepie i dała mu numer telefonu, gdyby była potrzebna jakaś pomoc. Przydał się. To ona skierowała nas do szpitala w Samedan. Pomogła nam też tłumaczyć diagnozę z języka niemieckiego. Dopiero niedawno dowiedziałam się jednak, że bała się przy mnie powiedzieć, co mi dolega. O tym, że mam nowotwór, dowiedziałam się zatem kilka dni po zabiegu. Zaczerpnęła też informacji o lekarzach, którzy się mną zajmowali i okazało się, że operowali mnie jedni z najlepszych chirurgów w Szwajcarii. Śmiało mogę mówić, że bieganie uratowało mi życie. Gdyby to przytrafiło mi się w Polsce, to pewnie odesłaliby mnie do domu z bólem brzucha. Tym bardziej że czułam się dobrze po podaniu środków przeciwbólowych. Tymczasem lekarze w Szwajcarii zdecydowali się na natychmiastowy zabieg.

 

Kiedy dowiedziała się pani, co jej dolega, to jaka była reakcja?

 

- Usłyszeć, że się ma nowotwór, jest trudne do zaakceptowania. Jednak od razu postanowiłam powalczyć najmocniej, jak się da, by z tego wyjść. Potraktowałam ten nowotwór jak kontuzję. Zresztą szwajcarscy lekarze mówili, że byłam jedną z nielicznych osób, które tak dobrze przyjęły wiadomość o nowotworze. Od razu zaczęłam się dopytywać o to, jak działać, żeby pokonać chorobę. Tylko teraz jest jednak dużo ciężej. Trudno mi zaakceptować stan, w jakim się znajduję. Jestem w zawieszeniu, bo po jednej operacji, a przed drugą. Ten kolejny zabieg czeka mnie pod koniec lipca.

 

Musi być pani bardzo silna psychicznie. Tyle kontuzji, a teraz choroba nowotworowa, a mimo tego nadal myśli pani o sporcie, a lata przecież lecą?



Podziel się
Oceń

Komentarze