Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
News will be here

Rosja zawsze powtarzała, że dla Ukrainy jest jak brat. My nie mamy brata. My mamy jedną, jedyną siostrę... Polskę [VIDEO]

24 lutego jego poukładany świat, jak wielu innych obywateli Ukrainy runął. Zastąpił go chaos, strach i niepewność. Aleksander Polianskiy ewakuował się z miejscowości Korostyszew, w obwodzie Żytomierskim z żoną i pięciorgiem dzieci. Przybywając na polską granicę przywiózł ze sobą własną historię… O “dawnym” życiu w Ukrainie, drodze po spokój, bezpieczeństwo i przyszłość swoich dzieci, a także siostrze-Polsce rozmawia z Marleną Siok.
Rosja zawsze powtarzała, że dla Ukrainy jest jak brat. My nie mamy brata. My mamy jedną, jedyną siostrę... Polskę [VIDEO]

Marlena Siok: - Czy kiedykolwiek sądził Pan, że będzie Pan mógł nazwać siebie uchodźcą?

Aleksander Polianskiy: - Nigdy w życiu nie dopuszczałem do siebie takiej myśli. W Ukrainie wiodłem swoje życie. Miałem nieduży zakład kamieniarski, natomiast żona wykonywała masaże lecznicze. Mieliśmy swój własny dom, w nim pięcioro dzieci. To było bardzo dobre, spokojne, normalne życie. Zostało zniszczone 24 lutego. Ten dzień był bardzo dziwny. Moja żona z siostrą właśnie tego dnia o 9:00 rano miały lecieć do Warszawy do koleżanki. 23 lutego pojechała do Kijowa, żeby spokojnie zdążyć na samolot. Nie wyleciała. Zadzwoniła do mnie z samego rana i powiedziała, że zaczęła się wojna, że bombardują Kijów i muszą wracać do Korostyszewa. Tak zrobiły. 100 kilometrów, bo tyle dzieli Korostyszew od Kijowa. Jechały 12 godzin. 

 

 

M.S: - Od razu postanowiliście opuścić Korostyszew i wyjechać do Polski? 

A.P: - Nie, minęło kilko dni za nim podjęliśmy decyzję. Czekaliśmy jak rozwinie się sytuacja. Do ostatniej chwili mieliśmy nadzieję, że nie będziemy musieli wyjeżdżać. 

M.S: - W takim razie kiedy zapadła decyzja i jak wyglądała Wasza ewakuacja, droga z Korostyszewa na polską granicę, aż do Łomży?

A.P: - Głównym powodem podjęcia decyzji były dzieci. Jedna z naszych córek ogromnie przeżywała tę sytuację. Za każdym razem, kiedy włączał się alarm bombowy, ona stawała się blada jak ściana. Denerwowała się i płakała. Po, którymś z rzędu alarmie, kiedy bombardowane były okoliczne wioski, kiedy bomby spadały na Żytomierz, powiedziałem do żony, że musi z dziećmi wyjechać. Z Korostyszewa wyjechaliśmy 2 marca. Dostaliśmy informację, żeby jechać na przejście Korczowa-Krakowiec, bo tam wszystko jest załatwione. Na miejscu jednak okazało się, że tak naprawdę nic nie jest załatwione. Jedynie transport na granicę, którym i tak nie dojechaliśmy do samej granicy, ponieważ wysadzili ludzi 2 kilometry od dworca kolejowego. W kolejce na granicy spędziliśmy razem z innymi 12 godzin. Były tam dzieci, kobiety,  osoby starsze, zwierzęta. Padał śnieg i było bardzo zimno. Nie zapomnę wzroku tych wszystkich ludzi. Wzroku przepełnionego ogromem żalu i strachu. Ci ludzie zupełnie nie wiedzieli co ich spotka, co z nimi dalej będzie. I kiedy tak staliśmy w kolejce, te kilkanaście godzin, poczułem w sercu potrzebę, że muszę coś zrobić, żeby inne kobiety i dzieci, nie doświadczyły tego co my. I kiedy odprawiłem żonę i dzieci na granicy, kiedy wiedziałem, że są bezpieczni i znaleźli azyl w Piotrkowie Trybunalskim, ja wróciłem do Korostyszewa, żeby właśnie organizować transporty. Z racji tego, że mam pięcioro dzieci mogę bez problemu przekraczać granicę ukraińsko - polską. Nie wiem, jak to się stało, ale kiedy wróciłem do swojego domu cały zestaw samochodów, w którym były kobiety z dziećmi na mnie czekał. Przyjechałem do Korostyszewa w nocy, a już o 8:00 rano wyruszałem z powrotem na granicę. Jednak dwie osoby w ostatniej chwili się rozmyśliły, postanowiły zostać. Zadzwoniłem więc to znajomego księdza, który w Żytomierzu prowadzi szkołę salezjańską i zorganizował punkt ewakuacyjny. Powiedziałem mu, że mam dwa wolne miejsca. Zapewnił, że gdy tylko dotrę do Żytomierza on na pewno te dwie osoby znajdzie. I tak się stało. Była to matka z dzieckiem z autyzmem. Zabraliśmy ich i zmierzaliśmy na granicę. W tym czasie wolontariusze po stronie polskiej monitorowali sytuację: które przejście będzie najlepsze, gdzie są najkrótsze kolejki. Skierowali nas na przejście Zosin-Uściłóg. Tam była o wiele mniejsza kolejka dla ludzi, jak i dla samochodów w porównaniu do innych. Dla mnie to było bardzo ważne, ponieważ wśród osób, które ze mną jechały, była kobieta w ciąży i kobieta z miesięcznym dzieckiem. Odprawiłem ich i wróciłem do Korostyszewa. I tak później każdego kolejnego dnia wyruszałem z następnymi osobami. Dopiero po pewnym czasie dojechałem do swojej rodziny, do żony i dzieci. 



Podziel się
Oceń

Komentarze